Nie ma nic gorszego niż artysta tłumaczący się co miał na myśli. Z drugiej strony słuchałem kiedyś audycji z Muńkiem Staszczykiem w radiu WaWa, gdzie opowiadał o swoich piosenkach. I dzięki jego słowom na niektóre piosenki T. Lovu popatrzyłem inaczej niż do tej pory. Trudno powiedzieć czy głębiej i lepiej, ale na pewno szerzej ;-) czy coś koło tego.

Nie powinno się być może tego robić, dlatego tym bardziej to zrobię i napiszę słów kilka o pierwszej płycie Polucjantów „Tak po prostu”. W najgorszym razie czytający te słowa zapoznają się z fajnym opowiadaniem, które zacytuję niżej. W najlepszym wypadku będzie to ciekawostka kolekcjonerska dla fanów zespołu, zwłaszcza gdy pierwsza płyta odchodzi już w przeszłość, a na horyzoncie pojawia się druga płyta zespołu, której w najbliższym czasie nie zamierzam komentować, choć kiedyś… może przed trzecią płytą POLUZJANTÓW dam się ponieść tej pokusie ;-)

 

KOSMOS: Pierwsza wersja tej piosenki była tekstem w stylu bajek Lafontaina lub Krasickiego. Kubie zależało żeby stworzyć piosenkę piętnującą polski rynek muzyczny, na którym niewiele nam się podobało siedem - sześć lat temu. To miał być taki pasek na rzeczywistość. Dlatego były w tym pierwszym tekście kury, krowy, słonie i świnie. I te zwierzątka grały, śpiewały i się wydawały ;-) Opowiadam z pamięci, bo od lat nie zaglądałem do tej szuflady gdzie leżą niewykorzystane wersje tekstów dla Polucjantów. Boję się tam zaglądać bo wydaje mi się, że tam straszy ;-) Może kiedyś jeżeli komuś strrrrrrrasznie będzie zależało, dla ciekawostki te „kwiatki” zostaną odkurzone i pokazane. Ale na pewno nie w tym tekście. Tutaj będę tylko opowiadał o. Nie będzie obszernych cytatów, ani tym bardziej całości. Poza tym musiałbym mieć na to zgodę partnera mego w tych piosnkach czyli Kuby oraz menago Ani ;-)

Ale wracając do tematu KOSMOSU. Tekst był przez jakiś czas zaakceptowany. Ale kiedy zaczęliśmy składać całą płytę, okazało się, że jednak trochę nie pasuyeah. Tym bardziej, że KOSMOS (wtedy oczywiście jeszcze nie „Kosmos”) miał być piosenką otwierającą album.

Trzeba się też przyznać do tego, że chcieliśmy i mieliśmy nadzieję, że się uda, stworzyć koncept-album. Czyli, żeby płyta była jakąś pełną opowieścią  składającą się z odcinków – piosenek. Nasza historia miała być taka, że koleś się budzi, wychodzi na miasto ogląda co się dzieje, idzie do klubu, spotyka kogoś, albo tylko mu się wydaje, wraca do domu, włącza telewizor itd… Coś mniej więcej takiego. Dlatego też nie za bardzo pasowało nam żeby płytę rozpoczynał numer ze zwierzątkami grającymi na instrumentach i szydzący z czegoś tam. Trzeba było rozpocząć materiał inaczej. I tak zrodziła się piosenka, którą znacie pod tytułem KOSMOS.

 

P.S. Nie udało nam się zrealizować pomysłu z koncept-albumem przy „Tak po prostu”. Ostatecznie zabrakło czasu i środków. Nie uda nam się zrobić koncept-albumu z drugiej płyty. Ale kto wie, może przy trzecim krążku wreszcie wszystko się dobrze dla tego pomysłu ułoży.

 

1 LIST DO KORYNTIAN: Uważam tę piosenkę za największą swoją porażkę na tej płycie i zarazem nauczkę na przyszłość. Piosenka w końcu została zaakceptowana i funkcjonuje dosyć dobrze wśród ludzi słuchających naszej płyty. Ale dla mnie jest szkolnym wręcz przykładem jak zbyt ambitny plan może się obrócić przeciwko autorowi. Tak, tak… Nie ma nic gorszego niż chcieć za dużo zmieścić w było nie było piosence, która trwa tylko kilka minut i kilkanaście linijek. Staram się nie popełniać tego błędu i przestrzegam innych piszących by go nie popełniali.

A o co chodzi? O to, że nie można liczyć na to, że słuchacz słuchając piosenki, dobuduje sobie do niej takie odnośniki, bibliografię i przypisy jak to bywa w niektórych książkach na końcu. Kiedyś w początkach lat dwudziestych była popularna taka poezja (E. Pound, T. S. Eliot), której wartość poza frazami (obrazami, językiem) zawierała się w aluzjach do innych dzieł literackich. Czyli, że w linijce wiersza było więcej niż jej treść, bo jeszcze aluzja do innych dzieł (tak z grubsza to ujmując). I przez to robiło się naprawdę głęboko ;-) Niestety w piosence popowej to się nie sprawdza. Piosenka musi zadziałać tu i teraz – w trakcie słuchania. Doświadczyłem tego na własnej skórze ;-) i to jest właśnie 1 LIST DO KORYNTIAN.

Otóż chciałem napisać niebanalną piosenkę o miłości. Mało tego ;-) Dodatkowo, ponieważ tyle razy ludzie pisali w piosenkach „kocham cię”, że aż się już więcej nie powinno, to ja postanowiłem, że w tej mojej niebanalnej piosence o miłości koniecznie musi być „kocham cię” ;-) A jak. Na przekór. Tylko, że ja to zrobię po swojemu „ambitnie” i się wybronię ;-) Zrobiłem to tak:

Najpiękniejszym tekstem o miłości jaki znam jest tytułowy biblijny list, więc postanowiłem posłużyć się nim, plus jeszcze dodać do niego opowiadanie, które jak byłem nastolatkiem zrobiło na mnie duże wrażenie. I tak powstała moja zamierzona ambitna piosenka o miłości. No… i się przejechałem. Mimo aluzji w samym tekście, dałem dla mniej kumatych tytuł, który już bez żadnych wątpliwości sugerował jaka jest inspiracja. A i tak znaleźli się ludzie, którzy puszczali ten numer pod tytułem: „ i pierwszy list do Koryntian” Natomiast dzisiaj wiem, że nawet Szerlok Holms razem z Dżejmsem Bondem nie wpadliby na powiązanie pieśni z opowiadaniem P. Carey’a „Powiedz, że mnie kochasz” ;-) Dlatego tylko zgrzytałem zębami czytając recenzje typu: „I już człowiek chce przyznać, że "nieźle wymiatają", gdy nagle jak grom z jasnego nieba rozbrzmiewa: "Proszę powiedz mi/Kocham cię/Nie chcę się rozpłynąć/W obojętnym tle/Ani na dnie szklanki...". Jak obuchem w głowę... Zestawienie dżungli instrumentalnych detali ze straszliwą beznadzieją tekstów” – taka jest niestety kara jeżeli się chce zbyt wiele zmieścić w piosence ;-) A przecież chciałem tak dobrze i szlachetnie ;-)

Dzięki bogu, mimo wszystko piosenka zdobyła sobie grono zwolenników, którzy zaakceptowali ją jaka jest, nawet bez zrozumienia aluzji. Widocznie pozostawiona samemu sobie zawiera jakąś dla nich atrakcyjną opowieść między linijkami.

Nie mogę się powstrzymać przed zamieszczeniem tego opowiadania P. Carey’a. Dlatego kto nie chce go czytać, niech od razu idzie do RANDKI NA KSIĘŻYCU. A ci cierpliwsi niech sobie przebrną przez opowiadanie ;-)

 

POWIEDZ, ŻE MNIE KOCHASZ     Peter Carey

1. Z n a c z e n i e  k a r t o g r a f ó w

Na początku musimy chyba wyjaśnić znaczenie kar­tografów w naszym społeczeństwie.

A przede wszystkim trzeba zrozumieć, jakie zna­czenie mają dla nas doroczne spisy — manifestacja naszych dążeń do osiągnięcia szczegółowych informacji, czym aktualnie dysponujemy. Spis, pierwotnie spis ludności, rozrastał się stopniowo, by stać się totalną inwentaryzacją stanu posiadania narodu; jest to ma­mucie, nie kończące się przedsięwzięcie: nim zostaje ogłoszony wynik jednego spisu, już rozpoczynają się prace nad drugim.

Osiągnięte w ten sposób dane odgrywają olbrzymią rolę w naszym życiu i już od wielu lat są centralnym punktem dorocznego Święta Dożynek (to starożytny obrządek, poświęcony kultowi płodności ziemi).

Uwielbiamy nasze spisy. Najbardziej to widać wła­śnie podczas odbywających się w pełni lata Dożynek, a więc wtedy, gdy zwykle jest ładnie i ciepło. Wieczo­rem w dniu Święta mieszkańcy łapią wszelkie swoje dobra ruchome: meble, radia i telewizory, ubrania, dywaniki, sprzęt kuchenny, płaszcze kąpielowe, kapcie, poduszki, kosiarki, zasłony, wycieraczki, graty po przodkach, aparaty fotograficzne — wszystko, co tyl­ko da się wynieść na ulicę, aby w ten sposób ułatwić ankieterom zinwentaryzowanie każdego domostwa.

Święto Dożynek jest jednak czymś więcej niż zwy­kłym obrzędem religijnym. Przez cały dzień i całą noc ludzie zapraszają się nawzajem na przegląd swo­ich dóbr, które tej jedynej nocy nazywają darami. Wygląda ten ceremoniał jak uczta weselna — wielkie jedzenie, dobre wina i mocniejsze trunki, głośna mu­zyka w cichej okolicy, obcy kopulują z obcymi, męż­czyźni tańczą razem, a panienki w żółtych sukienkach rozdają młodym i starym lukrowane kaczany kukury­dzy.

A wśród tego wszystkiego kartografowie są najważ­niejsi, gdyż nasi ludzie najbardziej na świecie pragną wiedzieć, jakie jest terytorium państwa, jaki dokład­nie kształt wybrzeża, chcą usłyszeć, ile ziemi zabrało morze, a co odzyskano lub też co jest jeszcze wielką niewiadomą. Gdy raporty kartografów są pomyślne, wpływa to dodatnio na przebieg Święta Dożynek. Je­śli są złe — wszystkich ogarnia, mimo tego całego ba­lowania, zdenerwowanie i lęk, a nawet rozpacz. W ro­ku, w którym raport kartografów jest niepomyślny, wybuchają bójki, a zdarza się również, że część wysta­wionych dóbr zostaje rozkradziona przez obywateli pragnących chociaż w ten sposób powetować sobie po­niesione straty.

Pracę kartografów uznano za niezbędną, a ich sa­mych za elitę: są dobrze płatni, budzą podziw i za­wiść, a sami o sobie mają wysokie mniemanie. Słyszy się też tu i ówdzie, że są zarozumiali, niemoralni, próż­ni i korzystają z nieograniczonej swobody, ale chy­ba tylko ten ostatni zarzut (siłą rzeczy zgodny z praw­dą) trafia ludziom do przekonania. Bo kartografowie spędzają życie podróżując tam i z powrotem wzdłuż wybrzeży, wielkich rzek, pokonują wysokie góry i bez­kresne pustynie. Jeżdżą małymi grupkami, po trzech, czterech, czasem pięciu, dowolnie dysponują czasem, pracują według swego uznania, ponieważ i tak na nich spoczywa odpowiedzialność za to, czy zespół ukończy swoje zadanie w terminie.

Mój ojciec, kartograf, często opowiadał mi o sobie i swoich kolegach, o przygodach, jakie ich spotykały w dalekich pustkowiach.

Ale były i inne opowieści, które na zawsze pozosta­ły w mej pamięci, a w dzieciństwie wzbudzały ogrom­ny niepokój. Były to historie o obszarach w rejonie depresji; wątpię, by historie te znał ktokolwiek poza małym kręgiem kartografów  i urzędników  państwo­wych. Jako dziecko,

wzrastające w domu często od­wiedzanym przez kartografów, nasłuchałem się takich opowieści;

zawsze wtedy kurczowo wczepiałem się w matczyną spódnicę.

Otóż   okazało   się,   że   od   pewnego   czasu   niektóre obszary  kraju  stawały  się  coraz

bardziej nierzeczy­wiste,  i nawet kartografowie,  zwykle  tak dumni ze swojej odwagi, spoglądali na nie ze strachem. Regiony te to zupełnie nie zamieszkane i nie uprzemysłowione nieużytki.  Należały  do nich  pewne  partie  łańcucha gór  Halverson,   obszerne   połacie  Wielkiej   Pustyni  i długie odcinki wybrzeża, których kontury od pewnego czasu zaczęły pomału się zamazywać jak obraz na nie­ostrej fotografii.

Właśnie    z   powodu    tych    zatracających   wyraźne kształty   regionów   wynaleziono

fischerskop.   Fischerskop ma właściwości podobne do radaru:  jest w sta­nie   wykryć   obecność  

każdego,   bez   względu   na   to, w jakim stadium dematerializacji czy odrealnienia się znajduje.

Dzięki temu kartografowie w dalszym ciągu mogli nanosić na mapy całe połacie owych odległych

obszarów. Pozostawienie białych plam na mapie mo­głoby wywołać tak wielki niepokój, że strach

pomy­śleć, co by się stało z naszym ustabilizowanym spo­łeczeństwem. Teraz jednak mam

uzasadnione powody, by sądzić,  że  niektóre regiony kraju znikły tak do­szczętnie, iż nawet

fischerskop nie mógł ich wykryć, kartografowie zaś, działając pod naciskiem rządu, posługiwali

się starymi mapami, aby kłamliwie odtwo­rzyć nie istniejące już obszary. Jeśli moja teoria jest

prawdziwa, a mam podstawy, by twierdzić, że tak jest, staje się zrozumiały cyniczny stosunek

mojego ojca do Święta Dożynek.

2.   Wzór   kartografa

Mój ojciec miał koło pięćdziesiątki, ale trzymał się nieźle. Ogorzały, ciągle jeszcze silny, wysoki, miał du­żą głowę, siwe włosy, troszkę mniej siwe wąsy i dłu­gi orli nos. Na koniu wyglądał dumnie i okrutnie, jak Dżyngis-chan. Nawet gdy leżał na plaży, tylko w ką­pielówkach i okularach przeciwsłonecznych, zachowy­wał wyniosłą postawę.

Ja czułem się przy nim tak,  jakbym  go zdradził. Bo ja, jak matka, byłem raczej drobnej budowy.

Wigilię Święta spędzaliśmy na plaży: ojciec, matka, moja dziewczyna i ja. Jak zwykle w takich sytuacjach, ojciec zwracał się tylko do Karen. Uważał pewnie, że członkowie rodziny nie są warci jego zachodu. Zaw­sze miałem nieprzyjemne uczucie, że ojciec flirtuje z moimi dziewczynami, i nigdy nie wiedziałem, jak na to reagować.

Ludzie leżeli grupkami wzdłuż wybrzeża. Obok nas liczna, pięcioosobowa rodzina bawiła się wielką pla­żową piłką.

— Popatrz na  tych  głupców —  zwrócił  się  ojciec do Karen.

— Dlaczego głupców? — spytała Karen.

— Bo są głupcami — odpowiedział. — Urodzili się głupcami i głupcami umrą. Jutro będą pijani wytańcowywać na ulicach.

— Ach,  tak — podchwyciła  Karen  z satysfakcją, jak ktoś, kto został dopuszczony do

sekretu   — Więc raport kartografów będzie pomyślny.

Ojciec wybuchnął śmiechem.

Karen popatrzyła urażona i nadąsana.

— Czyli że ja też jestem głupia?

— Nie      stwierdził   ojciec.      Jesteś   naprawdę wspaniała.

3. Najsławniejsze święto

To Święto, jak się okazało, było największą od nie­pamiętnych czasów klęską.

Raport kartografów był doskonały, pogoda cudow­na, ale gdzieś coś poszło nie tak jak trzeba.

Wiadomości były zaskakujące. W telewizji powie­dziano, że wprawdzie raport jest korzystny, ale wczes­nym wieczorem skradziono kilka obiektów. Następnie nadano specjalny komunikat, w którym poinformowa­no, że z Howie Street zniknął całkowicie obszerny gmach.

A jeszcze później przyglądaliśmy się z okna wielkiej grupie ludzi niosących latarki. Bardzo krzyczeli. Do­kładnie ten sam obraz pojawił się w telewizji i re­porter objaśniał, że to straż obywatelska szuka zło­dziei.

Ojciec stał przy oknie ze szklanką martini w ręku i przypatrywał się straży obywatelskiej oświetlającej dom naprzeciwko.

Matka chciała wiedzieć,  co powinniśmy  zrobić.

— Chodź tu i popatrz sobie na tych głupców — odpowiedział ojciec. — Są niewiarygodni.

 

4. Sprawa N a r o d o w y c h  Z a k ł a d ó w
               
Chemicznych    

Następnego dnia w obecności dwutysięcznego tłumu, zniknął budynek NZCh. Trwało to dwie godziny. Lu­dzie stali w milczeniu, a wielka, szklano-stalowa kon­strukcja rozpływała się na ich oczach.

Ewakuowani urzędnicy byli bladzi i roztrzęsieni. Dozorca, który jako jeden z ostatnich opuścił budy­nek, był niemal przezroczysty. W ciągu następnych. dni zyskał nieco sławy jako wizjoner przypisujący so­bie oglądanie innych światów, warstwa po warstwie, poprzez struktury tu i teraz.

5. Postawy ludzi wobec dematerializacji

Wściekłość tych, którzy zetknęli się z aktami kra­dzieży, jest już niemal legendarna, a z pewnością zo­stała jeszcze podsycona wypadkami, które zdarzyły się podczas Święta.

Jednakże wściekłość z tej sławnej nocy jest niczym wobec uczuć ujawnionych przez ludzi, którzy stali się świadkami pierwszych aktów dematerializacji.

Milczący wpierw tłum, obserwujący budynek NZCh, popadł w histerię, kiedy zrozumiał, że owa budowla zniknęła całkowicie i nie należy oczekiwać, aby znów się zjawiła.

Była to niby monstrualna kradzież, za którą na­tychmiast musi być wymierzona kara.

Tłum wdarł się do sąsiedniego budynku koncernu Shella, połamał meble i zdemolował pomieszczenia biurowe. Tylko niektórzy obecni przy tej scenie re­porterzy pozostali biernymi obserwatorami; natomiast jeden z bardziej opanowanych przedstawicieli prasy zwrócił uwagę na liczną grupą szlochających kobiet i mężczyzn, którzy w obecności gromady przerażonych urzędników wyrzucali przez okna maszyny do pisania i rozrzucali akta.

Pięć dni później ludzi ogarnęła podobna panika, gdy tenże budynek Shella  również  zniknął.

8. Z a c h o w a n i e  ludzi, którzy sami się dematerializują

Pierwsze   wzmianki   o   znikających   ludziach   były traktowane   z   niedowierzaniem,   a   środki  masowego przekazu  uporczywie  je  dementowały.  Wkrótce   jednak stało się to tajemnicą poliszynela, niewiele było rodzin, których by owo zjawisko nie dotknęło. Wy­padki  te nie były  oczywiście identyczne,  ale wiele .późniejszych ofiar wykazywało nagle niepohamowaną agresję wobec otoczenia. Nie były rzadkością morder­stwa i napady popełniane przez tych nieszczęśników, zresztą w większości wypadków okazywali oni niewia­rygodną wściekłość, jakby właśnie padli ofiarami nieoczekiwanej zdrady.

Mój przyjaciel. James Bray, został kiedyś zatrzy­many na ulicy przez bardzo piękną kobietę, która wczepiła się w niego paznokciami i poorała mu twarz krzycząc: — To ty mi to zrobiłeś, ty skurwysynu! To ty mi to zrobiłeś!

Nigdy przedtem jej  nie widział, lecz przyznał,  że w jakiś niewytłumaczony sposób poczuł się odpowiedzialny i nie próbował się bronić. Na szczęście kobieta ta zniknęła, nim zdołała wyrządzić mu większą krzywdę.

 

7. Parę   teorii powstałych w  tym czasie

1. Świat jest tylko wizją śnioną przez jakiegoś boga, który budzi się właśnie po długim odpoczynku. Kiedy rozbudzi się na dobre, świat zniknie całkowi­cie. Kiedy świat zniknie, my znikniemy z nim razem i będziemy szczęśliwi.

2. Świat stał się uczulony na światło. Tak jak przedłużone zażywanie penicyliny może nagle spowo­dować groźną alergię, tak przedłużające się pozosta­wanie świata pod wpływem promieni słonecznych uczuliło go na światło.

Zwolenników tej teorii można było zobaczyć, jak przepychają się przez tłum uliczny odziani w długie czarne szaty z kapturami.

3. Zjawisko znikania świata spowodowała niechluj­na praca kartografów i ankieterów.  Ci, którzy nie­prawidłowo  wypełnili  formularze,   utracą  te  rzeczy, które pominęli w spisie. Ludzie nie odnotowani także mogą zniknąć. Silna grupa nacisku stanowczo żądała, by niezwłocznie rozpoczęto nowy spis, nim będzie za późno .

8.Teoria   mojego   ojca

.

Według  mojego  ojca  świat  przypominał  dokładnie ciało ludzkie i posiadał własny mechanizm obronny, za pomocą którego bronił się przeciwko wszystkiemu, co stanowiło dla niego zagrożenie lub było mu zbędne. Budynek NZCh i same NZCh stwarzały dla niego z pewnością zagrożenie albo były mu po prostu zbędne. I  właśnie dlatego zniknęły, a nie z powodu jakiegoś głupiego boga, który wstawał i przecierał oczy.

— Nie wierzę w Boga — mówił ojciec. — Ludzkość jest bogiem. Ludzkość  jest jedynym bogiem,  jakiego znam. Jeżeli ludzkość czegoś nie potrzebuje, to to coś znika. Znikną także ludzie nie kochani. Wszystko, co nie jest kochane, zniknie z powierzchni ziemi, Żyjemy tylko poprzez miłość, jaką darzą nas inni, i w tym jest sedno sprawy.

9.  Zaprzeczenie

— Popatrz tylko na tych głupców — powiedział oj­ciec — przecież sami nie wiedzieliby, czy się obu­dzili.

10. Pewne nieprzyjemne  zdarzenie

W owym czasie świat pełen był przykrych i niepo­kojących zdarzeń. Jedno z nich, które szczególnie wry­ło mi się w pamięć, miało miejsce w centrum mia­sta, w parne, upalne wtorkowe popołudnie. Było mniej więcej wpół do drugiej; czekałem na Karen w pobli­żu budynku poczty, kiedy przebiegł obok mnie męż­czyzna około czterdziestki. Spostrzegłem, że się gwał­townie dematerializuje. Ludzie wokół starali się pa­trzeć w inną stronę, co według mnie przyspieszało dematerializację. Wpatrywałem się w niego uporczy­wie, mając nadzieję, że może tym sposobem zdołam go zatrzymać, nim nadejdzie jakaś pomoc. Ponieważ wierzyłem w teorię mojego ojca, starałem się go po­kochać. Myślałem: muszę kochać tego faceta. Ale jego twarz mnie irytowała. Nie jest łatwo kochać kogoś całkiem obcego i ze wstydem przyznaję, że ciągle wi­działem jego małe usta i blisko siebie osadzone oczy, czego u ludzi nie cierpię. Starałem się go pokochać, ale obawiam się, że nie bardzo mi się to udało.

Widziałem, jak usiłuje zatrzymać przejeżdżające taksówki. Ale kierowcy widzieli, co się dzieje, i nie życzyli sobie wieźć pasażera, który w każdej chwili może przestać istnieć. Patrzyli więc w inną stronę lub włączali znak „zajęty".

W końcu udało mu się dopaść do taksówki stojącej pod światłami na skrzyżowaniu. Był już do tego stop­nia niematerialny, że mogłem poprzez niego patrzeć. Zaczął krzyczeć. Straszny głos, słaby, a jednak przej­mujący. Starał się otworzyć drzwi taksówki, ale kie­rowca zdążył je zablokować. Słyszałem głos tego fa­ceta, wysoki i przenikliwy: — Chcę jechać do do­mu. — Bez przerwy to powtarzał: — Chcę do domu, do żony.

Kiedy światła się zmieniły, taksówka odjechała. Ruch uliczny zamarł. Ludzie uciekli ze skrzyżowania, opu­ścili je w popłochu i tylko ja jeden widziałem, jak tamten człowiek zniknął ostatecznie.

Było mi niedobrze.

Kiedy Karen przyszła pięć minut później, spostrze­gła, że jestem blady i roztrzęsiony.

— Dobrze się czujesz?

— Powiedz, że mnie kochasz — poprosiłem.

11. Oddalone   regiony

Mój ojciec miał irytującą manierą wyjaśniania mi rzeczy, które już wcześniej zrozumiałem, i nie prze­stawał, choć powtarzałem: „wiem o tym" czy „mówi­łeś mi już wcześniej".

Tym razem objaśniał mi znaczenie oddalonych re­gionów, przybrawszy ton nauczyciela przemawiającego do klasy szczególnie tępych dzieciaków,

— Jak ci wiadomo — mówił — oddalone regiony były jednymi z pierwszych, które zaczęły znikać, i już to samo w sobie jest znaczące. Te obszary, my­ślę, że wiesz już o tym, rzadko są odwiedzane przez ludzi, a jeżeli, to przez takich jak ja, których obowiąz­kiem zawodowym jest upewnienie się, czy jeszcze ist­nieją. Nie mieliśmy z nich żadnego pożytku, z tych pustyń, bagien, wybrzeży, i z pewnością dlatego zniknęły. Tyle że były naszą własnością, a jeśli komuś się na coś przydały, to jedynie jako symbol dla poetów, pisarzy i filmowców. Bo były symbolem alienacji, niekochania, samotności, czegoś bezwartościowego i tak dalej. Rozumiesz, co mam na myśli?

— Tak — odparłem — rozumiem, co masz na my­śli.

— Na pewno? — nalegał ojciec. — Zastanawiam się, czy aby na pewno. — Popatrzył na mnie uważnie, rozważając, do jakiego stopnia jestem w stanie go zrozumieć. — Ile masz lat?

— Dwadzieścia.

— No tak. Oczywiście. Czy zdajesz sobie sprawę ze znaczenia oddalonych regionów?

Westchnąłem odrobinę za głośno i ojciec popatrzył z ukosa. Powiedziałem więc szybko: — One są jak wszystko inne. Jak miasta. Bo miasta to pustynie, lu­dzie w nich są samotni i opuszczeni. Nie kochają się nawzajem.

— Nie kochają się — podchwycił ojciec również wzdychając. — Już nie kochamy się wzajemnie. I do­piero kiedy zdamy sobie sprawę, że jesteśmy sobie potrzebni, przestaniemy znikać. To, co się teraz dzieje, to nauczka dla nas. Gorzka lekcja, lecz mam nadzieje, że skuteczna.

Ojciec mówił dalej, a ja patrzyłem na niego już nie słuchając. Po kilku minutach przerwał gwałtownie: — Uważasz na to, co mówię?

Byłem zdziwiony, gdy w jego głosie zabrzmiał ton autentycznego niepokoju. Popatrzył na mnie z waha­niem.

— Zawsze o ciebie dbałem rzekł — od wczesnego dzieciństwa.

12. Upadek  kartografów

Nie wiem, kiedy zauważyłem, że ojca coś gnębi, Prawdopodobnie ulegał temu stopniowo, lecz ani matka, ani ja nie zwróciliśmy na to uwagi.

Potem, gdy już spostrzegłem zmianę, przypisywałem to jakiejś kobiecie. Ojciec miał wiele kochanek, a je­go nastroje były przeważnie odbiciem sukcesów lub po­rażek w tej dziedzinie.

Teraz już wiem, że właśnie wtedy dowiedział się o zniknięciu pierwszych dwóch kartografów, Hursta i Jamova. Fakt ten utrzymywany był w tajemnicy przez wiele tygodni, lecz później w jakiś sposób prze­niknął do prasy. Niewątpliwie kartografowie mieli wrogów wśród urzędników państwowych, którzy uwa­żali ich za zbyt zarozumiałych i przesadnie opłacanych, możliwe więc, że jeden z nich przekazał wiado­mość dziennikarzom.

Gdy stała się ona powszechnie znana, zrozumiałem przyczynę przygnębienia mojego ojca i zacząłem mu współczuć.

Zastanawiałem się, jak ojcu pomóc. Chciałem, bar­dzo chciałem, aby poczuł się szczęśliwy. Nigdy nie po­trafiłem mu nic ofiarować ani cokolwiek dla niego uczynić, czego on sam nie mógłby zrobić lepiej. Te­raz chciałem mu pomóc i okazać zrozumienie.

Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem z biura, zasta­łem go przed telewizorem i cicho usiadłem obok. Wy­dawał się być bardziej przyjacielski niż zazwyczaj. Po­łożył rękę na moim kolanie i poklepał je.

Siedziałem tak przez chwilę ogarnięty nie znaną w naszych wzajemnych stosunkach falą ciepła. Potem, nie mogąc dłużej opanować wzruszenia, powiedzia­łem: — Mógłbyś zmienić pracę.

Ojciec zesztywniał. Siedział, jakby kij połknął. Na­cisk ręki na moim kolanie wzmógł się tak, że zacząłem krzyczeć z bólu, ale on tej ręki nie cofnął, sprawiając mi straszne cierpienie.

— Jesteś głupcem. Sam nie wiedziałbyś, czy się już obudziłeś — powiedział.

Poprzez ból wyczułem, jak strasznie ojciec się boi.

13.  D l a c z e g o  ś w i a t   p o t r z e b u   j  e     k a r t o g r a f ó w ?

Ojciec obudził mnie o trzeciej nad ranem, aby mi oznajmić, dlaczego świat potrzebuje kartografów. Czuć było od niego whisky i znowu był bardzo łagodny.

— Świat potrzebuje kartografów — rzekł mięk­ko — bo gdyby ich nie było, ci głupcy nie wiedzieliby, gdzie się znajdują. Nie wiedzieliby, czy się już obu­dzili, gdyby nie mieli kartografów, i nie wiedzieliby, co się dzieje. Świat potrzebuje kartografów — mówił ojciec — cholernie potrzebuje.

14. S cen a     końcowa

Opiszą wam teraz scenę końcową. Siedzę na sofie, którą ojciec przywiózł do domu, gdy miałem pięć lat. Oglądam telewizję. Ojciec siedzi w fotelu krytym skórą, który kiedyś należał do jego ojca, a potem zawsze do niego. Matka siedzi we wnęce służącej za jadalnię, przed sobą rozłożyła karty, stawia jeszcze jednego pasjansa.

Zerkam jednym okiem na ojca, czy tylko patrzy w pustkę, czy może robi coś jeszcze, i ku mojemu ogromnemu przerażeniu dostrzegam w nim pierwsze obja­wy dematerializacji.

— Na co się gapisz? — ojciec jednak patrzył wła­śnie na mnie.

— Na nic.

— Więc nie patrz.                             

Nerwowo spoglądam na bezsensowny obraz w tele­wizorze. Nie wiem, co robić. Czy mam powiedzieć oj­cu, że się dematerializuje? Czy jeśli mu nic nie po­wiem, to sam zauważy? Wiem, że powinienem coś zrobić, ale cóż, kiedy z góry już słyszą złość w jego głosie. Taka złość to nic nowego. Ale może też być po­czątkiem wybuchu niepohamowanej agresji. Gdyby wiedział, że się dematerializuje, pomyślałby, że go nie kocham. Oskarżałby mnie. Zaatakował. Mimo że jest już stary, ciągle jeszcze jest silniejszy ode mnie, mógł­by mnie mocno poturbować. Uparcie patrzę w tele­wizor, ale czuję na sobie wzrok ojca.

Bardzo, bardzo chcę wzniecić w sobie miłość do nie­go.

Staram się sobie przypomnieć, co czułem, kiedy by­łem mały, kiedy czasami bywał dla mnie dobry.

Ale to na nic.

Bo pamiętam tylko, jak mnie bił, maltretował, po­niżał lub flirtował z moimi dziewczynami. Pojmuję w nagłym przebłysku paniki i winy, że go nie ko­cham. A mimo to mówię: — Kocham cię.

Matka gwałtownie podnosi głowę znad kart. Zdu­miona, krzyczy.

Odwracam się ku ojcu. Już niemal całkowicie znik­nął. Poprzez jego żołądek widzą skórzane oparcie fo­tela.

Nie wiem, czy to moja nieprzekonywająca deklara­cja miłości, czy okrzyk matki sprawiają, że ojciec za­czyna się śmiać. Nie wiem dlaczego, ale śmieje się niepohamowanie. — Wy cholerni głupcy — aż się krztusi — żebyście mogli teraz zobaczyć swoje prze­klęte durne gęby!

A potem zniknął.

Matka, wciąż trzymając kartą w dłoni, patrzy na mnie.

— Powiedz, że mnie kochasz — prosi.

 

 

 RANDKA NA KSIĘŻYCU: Ten numer wydał mi się zimny jak go usłyszałem po raz pierwszy. I dalej mi się taki wydaje – stalowy. Dlatego prawie od razu zobaczyłem w nim miasto nocą. Kiedyś dużo włóczyłem się po nocnym mieście (zwłaszcza od knajpy do knajpy ;-)) dlatego ta piosenka wydała mi się właśnie taka nocno uliczna. Obrazy w niej, dla mnie są jak wyciągnięte z filmów niemieckiego ekspresjonizmu. Gdyby kiedyś powstał klip, to właśnie w tej manierze chyba bym go widział (jeśli to ja bym decydował ;-)). Podobne wideo mieli Redhoci do którejś ze swoich piosenek, nie pamiętam do której. Ale klip właśnie oparty był na stylistyce starych niemieckich filmów z okresu ekspresjonizmu. A poza tym pełnia do dzisiaj na mnie tak działa, że mnie „nosi” po prostu ;-) chociaż zęby mi już nie rosną. Poza tym jak szukałem szlagwortu,  pomyślałem sobie tak, że skoro może być „Herbatka na Saharze”, to może być i „Randka na Księżycu”.

Jak jesteśmy przy Randce, to warto o jednej jeszcze rzeczy wspomnieć. Mianowicie o aniołach. Nie od razu to zauważyłem, ale Kuba mi zwrócił przy którejś piosence uwagę, że znowu anioł się pojawia. W końcu stanęło na tym, że celowo te anioły umieszczałem w piosenkach z pierwszej płyty. Poza tym anioły gdzieś tam pasowały nam do idei koncept-albumu. I nawet mieliśmy taki konkurs dla słuchaczy rozpisać, żeby znaleźli poukrywane w numerach anioły. Niestety konkursami zajęła się firma Sony i program „twój problem nasza głowa”. W Randce też jest anioł ;-)

Nawiasem mówiąc przez te anioły i 1 LIST DO KORYNTIAN, było zagrożenie, które trwało jakiś czas, że będą nas brać za kapelę związaną z jakimś ruchem religijnym. Do tego stopnia nas to wstrząsnęło, że przy drugiej płycie wyraź Kubek sobie zażyczył: żadnych historii nadprzyrodzonych. Dzięki bogu ;-) w jednej piosence na to się zgodził ;-) W końcu udało się wybrnąć z widma kapeli grającej dla jakiegoś kościoła. Pewnie w związku z naszą starą nazwą, która już tak święta jak anioły i aluzje do biblii nie była ;-)

Pamiętam też, że Kuba chciał wyrzucić „księżycową barwę krwi”, ale się uparłem. Chodziło z tego co pamiętam o krew. Że zbyt anatomiczno medycznie się robi ;-)

 

SŁODYCZ: Pierwsza wersja tej piosenki tak się nie nazywała. Bo jej tytuł był „Latolandia”. Aż mi skóra cierpnie jak sobie pomyślę, że ta piosenka mogłaby ujrzeć światło dzienne z tamtym tekstem ;-) Kuba ma coś takiego, taki dar, czy wyczucie, że potrafi wyczuć kiedy coś nie zażera, a ja mam taki dar, czy wyczucie, że wiem kiedy on ma rację. Wściekam się wtedy przez jakieś trzy dni. Później piszę drugą wersję i wiem, że jest faktycznie lepiej. I w tym wypadku jak w wielu innych, Kuba miał rację. „Latolandia” krótko mówiąc, była szitem. Tak to czasem w życiu bywa, że niestety, trzeba od nowa coś napisać. Rekordzistką będzie jak dotąd „Prosta piosenka” z drugiej płyty, do której powstało chyba pięć albo sześć wersji tekstu, aż wybraliśmy ten właściwy.

W każdym razie jak pisałem „Latolandię” miało być tak pięknie i optymistycznie. Pamiętam, że przygotowywałem wtedy spektakl z  młodzieżowym teatrem amatorskim, byliśmy w jakimś ośrodku wypoczynkowym. Taki wyjazd na tydzień. Warsztaty. Środek zimy. Tęsknota za latem. A ta piosenka była taka ciepła i przyjemna. A ja jeszcze na dodatek uwielbiam tworzyć neologizmy, więc suma summarum wymyśliła mi się ta Latolandia. Refren z tego co pamiętam szedł jakoś tak: Latolandia, kraina ciepłych serc… Coś takiego ;-) Aż strach szukać tego tekstu w szufladzie. Chociaż to świadomie nie miało być do końca serio.

Bo to jest tak, że jak każdy zespół chcielibyśmy mieć przeboja jakiegoś. Hiciora. Czemu nie. Ale ciężko jest zrobić piosenkę typu „Daj mi tę noc”, czy „A wszystko czarne oczy”. I trochę wtedy chciałem sparodiować Latolandią takie piosenki. Coś w stylu „Sunshine reagge” zrobić. Czyli wszystko hepi, świat się śmieje, słońce świeci, wszyscy się kochają i jeleń na rykowisku ryczy do zachodu słońca. No i jeszcze żeby neologizm był. Latolandia taka była, więc spoczęła w koszu i niech spoczywa.  

Powstała SŁODYCZ. Skoro nie mogłem mieć landrynkowej parodii kiczu, to zachciało mi się erotyku. I pod takim kątem SŁODYCZ napisałem. Uwielbiam kobiety i chciałem jak najlepiej umiem zwrócić się w tej piosence do wyimaginowanej niej, którą są dla mnie wszystkie. Zwrócić się z podtekstem erotycznym. A poza tym znalazło się też miejsce na neologizm ;-)

Po koncercie w Krakowie kiedyś jakaś polonistka chyba zwróciła Kubie uwagę, że nie ma takiego słowa: „ugłaska”, powinno być „ugłaszcze”. Aha! Już ja to widzę jak ja Kubie i do tego jeszcze w refrenie zasuwam takie „ugłaszcze”. Nie dość, że ze „szczać” się kojarzy to jeszcze chyba by mnie opluł za tak zacną zbitkę super śpiewnych „escezetów”. Poza tym jak jest „ugłaskać” to może być „ugłaska”. Po co to nienaturalnie odmieniać? Ale jakby co, to działa licencja poetycka, a ja mam swój neologizm ;-)

Kuba chciał wywalić z tekstu „szafy min, zbroi kpin”, bo nie za bardzo kumał o co chodzi. Ale kobiety mnie wybroniły, że to ma sens. I zostało.

 

MAŁA APOKALIPSA: Jestem zdumiony, że aż tak bardzo ta piosenka się podoba, chociaż ja też ją lubię. A jak słyszę wokalizę Ani Serafińskiej to nawet po latach jeszcze mnie ściska w dołku. Z całym szacunkiem dla klawiatury Małego i wokalu Kuby, w tym jednym miejscu na koncercie brakuje mi czegoś.

W każdym razie to była jedna z czterech pierwszych piosenek, które napisałem dla zespołu. Początkowo coś zacząłem pisać o wietrze jakimś wiejącym, ale bardzo szybko usłyszałem od chłopaków, że wiatr to im się z wiatrami kojarzy i żeby unikać tego typu rzeczy więc napisałem MAŁĄ APOKALIPSĘ. Nie ma ona oczywiście nic wspólnego z książką Konwickiego. Po prostu wyobrażam sobie na przykład mojego sąsiada, albo jeszcze lepiej – kogoś, kogo w ogóle nie znam. Spotykają tych ludzi różne rzeczy. Oni je przeżywają, a mnie to nie obchodzi. Piosenka jest o miłości, więc zawęźmy sprawę do tego uczucia. Dla nich połamana miłość jest ciężkim przeżyciem, a mnie to nie za bardzo obchodzi. I odwrotnie. Kiedy mnie dotyka sercowe nieszczęście, tylko dla mnie jest wielkie jak tytułowa apokalipsa. Dla wszystkich pozostałych jest małe. I o tym przede wszystkim jest MAŁA APOKALIPSA. I stąd się wzięła.

A poza tym, ze świadomych zapożyczeń: „nie ma nóg i rąk, chociaż są” – pożyczyłem od Stachury. Oddam mu jak się kiedyś spotkamy w Latolandii ponad siódmą powłoką elektronową naszych ciał ;-)

Obrazy, które mi towarzyszyły przy tej piosence to ogólnie Breugel i Bosh. Chodzi mi o te obrazy, gdzie jak w mozaice na jednym płótnie rozgrywa się mnóstwo różnych historii.

 

W DÓŁ: To jest opowieść dosyć konkretna, choć takową nie musi się wydawać na pierwszy rzut oka i ucha. Bardzo chciałem, żeby ta piosenka nazywała się „Drag story”. Dla mnie to była by taka parafraza „Love story”. Ale Kubie za bardzo się kojarzyło z Drag Qeen. I faktycznie byłoby coś niezręcznego w takim tytule. Bo gdyby było tak jak powinno być to tytuł by brzmiał „Drug story”, a wtedy byłoby za blisko sklepu z medykamentami. Z kolei jakbyśmy spróbowali to po prostu fonetycznie po polsku zapisać to właśnie wychodzi „Drag story”. I niestety ma też swoje znaczenie po angielsku, nie takie jakie byśmy chcieli. Dlatego zostało W DÓŁ. Ale jest to opowieść właśnie o takich Romeo i Juli po dragach. Prawie Sid i Nancy. Chociaż inna historia. I jeżeli ktoś na to do tej pory nie wpadł ;-) to ta story opowiada o narkotykowej jeździe. Związkach narkotykowych, czy też po narkotykach. O iluzjach…    

Pamiętam, że musiałem przekonywać Kubę, żeby śpiewał: Już tyko w dó dó w dół. Bo nie był za bardzo przekonany do tego. Śpiewał najpierw po prostu: Już tylko w dół, w dół, w dół. Później śpiewał: Już tylko w dół, dół, dół… albo coś koło tego, aż wreszcie uległ. Czasami nawet Kubę da się do czegoś przekonać ;-) Nie wiem dlaczego tak bardzo mi na tym zależało. Czy to dlatego, że lubiłem piosenkę Police „Do do do, da da da”. Nie ważne. W każdym razie wydaje mi się, że tak najzgrabniej ten refren brzmi.

 

URODZINOWA PIOSENKA 2000: To jest moja ulubiona piosenka na płycie. Co może być bardziej intymnego, czy też osobistego niż własne urodziny spędzone samotnie? Niewiele rzeczy. Chyba, że dla kogoś dzień urodzin nie jest momentem kiedy uważniej przygląda się samemu sobie i swojemu życiu.

Poza tym pisałem to jeszcze przed przejściem starego wieku w nowy. Wydaje mi się, że tak samo jak człowiek jest kosmosem, kosmos jest człowiekiem. A przynajmniej jakąś istotą. Innymi słowy świat to stworzenie. I przez to chciałem powiązać urodziny jednego człowieka z urodzinami świata. Marzyło mi się, że może to być taki hymn kończącego się wieku. Ale w końcu każdy sobie o czymś marzy, nie? Mandaryna marzy, że umie śpiewać, Miller marzy, że mówi prawdę, ja sobie marzyłem, że wbiję się gdzieś w ogólny nastrój ludzkości ;-) Chociaż był taki pomysł, żeby do piosenki nagrać wideo składające się ze zmontowanych archiwalnych kronik. Różne kluczowe wydarzenia z dwudziestego wieku. Ale pomysł pozostał w zaświatach, w których rodzą się pomysły. Wytwórnia miała lepsze pomysły na promowanie zespołu i już wtedy chyba była na nas zła, że nie sprzedajemy się tak dobrze jak by chcieli. Trochę szkoda, bo czuję, że ten pomysł mógłby „odpalić” bardziej niż inne nasze klipy. Ale czuję też, że kiedyś miałem piętnaście lat. I co? I nic. To se ne wrati. URODZINOWA PIOSENKA 2000 jest kolejnym egzemplarzem na wysypisku gdzie ląduje kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty… i kosmici ;-) w postaci naszych fanów i słuchaczy mniej fanatycznych ;-)

Cała pierwsza płyta Polucjantów to najbardziej osobiste piosenki jakie napisałem. A „urodzinowa” jest z nich najbardziej osobista. Dlatego tak ją lubię. Pisanie piosenek traktuję trochę jak aktorstwo. Piszę dla różnych wykonawców, którzy oczekują też różnych rzeczy. Wtedy to jest tak jak z graniem roli. Po prostu wczuwasz się w coś, wyobrażasz sobie. Próbujesz zrozumieć emocje i zachowania, czy też gusty na co dzień ci dalekie – jak aktor. I powstaje tekst jak rola w teatrze, czy filmie. Można to zrobić lepiej lub gorzej. Natomiast kiedy współpracuję z Kubą, jestem najbardziej sobą. I opowiadam o sobie. Oczywiście poddane jest to tak zwanej artystycznej obróbce, ale chodzi mi o sedno. A sobą nie można być lepiej lub gorzej. Po prostu się jest ;-)

 

GŁÓD SENSACJI: To chyba najmniej znana i lubiana piosenka zespołu. Nawet muzycznie odstaje od płyty. Ale taki też był zamysł. To miała być parodia rockowego grania. Wspominałem już o idei koncept-albumu, w tym miejscu nasz bohater miał odpalić telewizor i zobaczyć co? Rzeczywistość. I o tym jest ta piosenka. Moim zdaniem się nie zestarzała i nie zestarzeje. Od tamtego czasu kiedy powstała wszystko jeszcze bardziej się wykoślawiło. Ludziska gapią się w szklany ekran i pożerają wzrokiem soap reality szoły, że aż włos się na głowie jeży. Czytałem artykuł o tych szołach w USA. Niestety nie wygląda to za ciekawie co do nas z zachodu idzie. Najbardziej niewinny wydał mi się reality szoł, którego idea jest taka, że z biorących w niej udział kandydatek, wyłania się w finale nową gwiazdę porno. Domyślam się, że widzowie wybierają. Uszczęśliwieni do bólu w d… A oczywiście przez cały okres trwania szołu są wywiady i konsultacje z panującymi już gwiazdami tego biznesu i tym podobne. Nie jestem zbyt niewinny, ale przerażają mnie takie prognozy i że „good news is bad news”.

Dziewięćdziesiąt procent piosenek na świecie jest o miłości. I większość piosenek, które piszę też jest o uczuciach. Gdybym miał krótko określić o czym jest „Tak po prostu”, powiedziałbym, że: o miłości i o braku miłości, czyli samotności i potrzebie miłości, ale… też o życiu.

Uważam iż życie ludzkie w swojej większości, składa się z naszych osobistych perypetii, czyli przeżyć prywatnych i do tego wora wrzucam problematykę uczuć, ale nasze życie składa się również z postawy wobec rzeczywistości. I to jest też tematyka, która mnie nurtuje. W wyniku tego zawsze przemycam jakiś procent tego tematu do naszych piosenek. Czy to się komuś podoba czy nie ;-)

Kiedy piszę płytę, której praktycznie w całości będę autorem, rozplanowuję ją. Staram się, żeby była wyważona. Staram się, żeby każda opowiadana historia była inna, nawet jeżeli kilka opowieści na krążku zahacza o tę samą, lub podobną tematykę. W każdym tekście próbuję opowiadać historię. Dążę do tego, żeby to były takie króciutkie opowiadanka. Musi się coś dziać. Musi być ruch. Erudycja jest mniej ważna. Jeżeli jest, to przy okazji. Staram się pisać jak najprościej potrafię, ale żeby nie było prostacko (no chyba że jest to zamierzone). Właśnie dlatego, że patrzę na całość materiału, kontroluję jakie piosenki już mam, a jakich mi jeszcze brakuje. Czy nie ma przegięcia w żadną stronę: zbytniej powagi i nostalgii, czy w stronę zabawy…

Na „Tak po prostu” brakowało mi kontaktu z rzeczywistością. I dlatego powstał GŁÓD SENSACJI. Przyznam się szczerze i bez bicia, że kiedy byliśmy już w studio i nagrywaliśmy, Kuba chciał zmienić tekst. Chciał coś energetycznego typu sporty ekstremalne, tego typu emocje. Ale ja się tym razem uparłem. Normalnie, gdyby mnie przekonał, bez dyskusji skrobnąłbym coś nowego. Tak zwykle bywa. Ale tym razem naprawdę czułem, że potrzebny jest taki kawałek na płycie. I mimo, że wielu ludziom ten numer nie pasuje, nie żałuję tamtej decyzji. Ten numer jest naprawdę jak kontakt z rzeczywistością.     

DWIE POŁOWY: Pierwsza wersja tej piosenki była coś o tym, że: Przez całą wieczność chcę cię kochać… Coś takiego.

Powiem w ten sposób: Już po wydaniu płyty, przez kilka lat zaczepiali mnie ludzie, którzy mówili, że piękna płyta, ale dlaczego taka smutna? Wspomniałem, że staram się panować nad całością materiału, żeby nie było przegięcia w żadną stronę, żeby była równowaga między prostotą i skomplikowaniem, między powagą i uśmiechem. Natomiast druga strona medalu jest taka, że ja piszę do muzyki. I muzyka mnie inspiruje. Zwłaszcza muzyka Kuby, którą po prostu przeżywam o pięt, po jeszcze kilka ciał wyżej niż ciało fizyczne, czy mentalne. Przeżycie kończy mi się krócej mówiąc gdzieś wyżej niż w astralu ;-) Na drugiej płycie będzie taka balladka z samym fortepianem, która dla mnie jest chyba najlepszą kompozycją polską jaką w życiu słyszałem. No… i kiedy pojawiła się kompozycja, która dzisiaj ma tytuł DWIE POŁOWY, wiedziałem, że mamy „przewaloną” płytę w stronę zadumy i melancholii. Przyznam się, że w związku z tym trochę na siłę starałem się przemycić do tej kompozycji trochę lekkości, prostoty i żeby ta miłość się naszemu bohaterowi wreszcie przydarzyła. Chciałem rozjaśnić trochę. Efekt był taki, że nie wyszło to najlepiej i najszczerzej. Na dodatek na horyzoncie pojawiło się widmo w postaci innego tekściarza. Numer tak się spodobał pewnemu panu (a ja jeszcze nie miałem wtedy dużej dozy zaufania w wytwórni i miałem nad sobą, że tak powiem wyobraźcie sobie, kierownika literackiego, który dzięki bogu nie wtrącał się, ale jednak ;-))… No więc piosenka tak się spodobała, że pewien pan napisał do niej tekst. I prawie ten tekst został zaakceptowany. A mnie się piosenka też podobała jak nie wiem co. Więc się wkurzyłem siadłem wieczorem, zagryzłem zęby i napisałem nowy tekst. Już nie kombinowałem jak trzeba, tylko dałem się ponieść muzyce. I tak powstały DWIE POŁOWY. Zaniosłem tekst następnego dnia do studia i dałem Kubie do przeczytania. A później człowiekowi z wytwórni (w sumie naszemu kumplowi ;-)), który się nami opiekował. Pamiętam jak dziś, że siedzieliśmy na kanapie u Winka w studiu i nasz opiekun z Sony, który przyniósł wcześniej tekst tego obcego pana i chciał żeby go nagrać, szmyrgnął go za oparcie kanapy i kiwając głową kazał nagrywać moją wersję. No… miałem satysfakcję ;-)

Kubie gorzej się śpiewało refren niż w pierwszej mojej wersji i w wersji tego pana, ale pracowaliśmy już jakiś czas ze sobą więc nauczył się iść na kompromis, żeby treściowo było fajnie. W ogóle Kuba potrafi mi zaakceptować i wyśpiewać takie zbitki, że inni wokaliści by mnie opluli i na drzewo wysłali. Taki fajny ten Jakub jest ;-) No i niestety nie udało się znowu uniknąć w tej ostatecznej wersji utworu pewnej dawki goryczy. Ale sama kompozycja mimo, że piękna zawiera w sobie ten cień. I tak, mimo, że starałem się nad tym panować „przewaliliśmy” płytę w stronę tę smutniejszą.

 

TYLKO TY I JA:  Pojawiła się na krążku jako bonustrack. I mało brakowało, a by się w ogóle nie pojawiła. Na ponowne nagranie nie było czasu, ani piniędzy. Piosenka była oryginalnie nagrana jeszcze dla Pomatonu, nie Sonego, ale firmy się dogadały. Problem polegał na tym, że nagranie sprzed dwóch lat odbiegało baaardzo od jakości nagrywanego właśnie materiału. Kuba perfekcjonista ciężko się mógł z tym pogodzić, że całość nie będzie per fekt. Ponieważ nie było innego wyjścia, zrobiło się to najprostszym sposobem. Piosenka poszła na koniec i została opatrzona uwagą „bonustrack”. Czyli, że się umawiamy z państwem, że jest ten numer na płycie, ale proszę go nie łączyć z resztą materiału, która tworzy całość bez niego ;-) I w sumie dobrze się stało, bo TYLKO TY I JA na koniec bardzo pasowało. Zrobiło to co chciałem osiągnąć w „dwóch połowach” początkowo, czyli rozjaśniało na finał całą płytę.

A sama piosenka była pierwszą piosenką jaką napisałem dla zespołu. Historia mojego spotkania z chłopakami jest opisana gdzieś na stronie Poluzjantów w dziale „historia”, dlatego nie będę jej tu powtarzał. W każdym razie dostałem na początku cztery kawałki do otekstowania. I jednym z nich było TYLKO TY I JA. Kiedy słuchałem piosenki to od pierwszego usłyszenia wiedziałem, że w refrenie będzie „Tylko ty i ja”. Później zdarzyło mi się coś podobnego tylko raz, przy drugiej płycie, ale nie o tym teraz ;-) Napisałem te cztery piosenki w tydzień i wysłałem Kubie. I tak powstało TYLKO TY I JA. Właściwie później poprawiłem tylko w stosunku do pierwszej wersji drugą zwrotkę. Oryginalnie było tam coś o wojnie i Kubie nie pasowało to do reszty. Została piosenka i ja zostałem w zespole niejako jako dwa w jednym z dobrodziejstwem inwentarza.

Z tamtych czterech piosenek do dzisiaj przetrwały tylko dwie: ta o której teraz opowiadam i MAŁA APOKALIPSA. Pozostałe rozpłynęły się jak Alka-seltzer w szklance wody. W sumie z przygotowywanych na płytę „Tak po prostu” piosenek, które były już gotowe w sensie kompozycji i tekstu, poleciało do kosza jakieś sześć numerów. Też mi to trochę pomieszało szyki, bo nagle się okazało, że pewnego rodzaju piosenek jest więcej, a pewnego mniej. Ale niestety tak to bywa.

Pamiętam, że w TYLKO TY I JA fascynowała mnie rytmiczność tego utworu. To nie była moja pierwsza piosenka w życiu, ale pierwsza do tego rodzaju muzyki. Krótka fraza, gęsta. Wyżyłem się na tej muzyce jak potrafiłem najlepiej. Czasami kiedy słucham jej teraz wydaje mi się przeładowana. Ale tam się tak wszystko zgadzało i była taka gęsta pulsacja, że aż się prosiło o rymy wewnętrzne, czyli wewnątrz frazy (ranek, dzbanek; anioł tanio; ludzie w trudzie). Można było z tego zrezygnować, ale według mnie byłoby to wbrew tej muzyce. A przynajmniej ja tak to czuję. Chociaż przyznaję, że może to tworzyć wrażenie przeładowania. Kilka razy Kuba prosił mnie później, przy okazji nowych piosenek, żebym nie rymował tak dokładnie. Ale jak? Przecież ta muzyka jest taka okrągła i harmonijna, w tekście musi to też znaleźć odbicie. Inaczej dla mnie jest pod włos. Natomiast eksperymentowaliśmy sobie później różnie, ale to już zupełnie inna historia…

 

C.D.N… być może